24 lip 2010

o modlitwach balkonowych.

modlę się do gwiazd co łaskoczą mnie w stopy. taki paradoks cowieczorny, gdy
stoję na balkonie z filiżanką ciepłej herbaty w dłoni. modlę się o wehikuł: czasu,
miejsca, skóry i osobowości. a potem rejestruję marzenia, zapisuję je w głowie
minuta po minucie, by potem odtwarzać je podczas jazdy spoconymi
pociągami, dusznymi autobusami, zakorkowanymi tramwajami. kot kręci się
po pokoju, próbuje wskoczyć na kolana, usilnie zwraca na siebie moją uwagę.
wzywa apelem przyziemnym.
późno już. za późno.

wstydzę się trywialności marzeń. tych łąk, prostoty parobkowej, żałośnie
ujętej, rodem z Ferdydurki. i Ciebie zawartego, przeplecionego tak
skomplikowanie gordyjskim węzłem. koloru oczu, który wyblakł i zmiękł.
braku porozumienia z ludźmi dalszymi, bliższymi. i kształtu piersi, które
niczyimi dłońmi nie rzeźbione obumierają stając się tkanką pozbawioną
jakichkolwiek cech.


cały świat stał się odległy jak obce galaktyki. zachód i wschód, zachód i
wschód, miarowy rytm uspokaja mnie, a ta elipsa bezpowrotnie wygięta -
-kiedyś przestanie uwierać tak bardzo jak dziś.
pięć gram popiołu, dopiję herbatę, branoc.

7 lip 2010

o ucieczce.

Dostać list po kłótni to jak czytać wyrok sądu. Sięgam po kopertę pary razy dziennie, ale po kilku minutach patrzenia w adres nadawcy chowam do szuflady. Tak, boję się. Wilno całe wie już o naszej sprzeczce, a ja nie znam ostatniego jej akordu. Owszem, ciężej mi się teraz uśmiechać do przechodniów, pana sprzedającego jabłka i córki sąsiada. Bez podekscytowania przedarłem papier, wyjąłem kartki tym razem czyste, bez ozdób, kratek, linii odręcznych, bez wstępu nawet.
         "Masz rację, świętą rację, nie znam Życia. Żadnej drogi życiowej nie znam, nie mam najmniejszego prawa oceniać, radzić. Wszystko co robiłem do tej pory to ten koszmarny eskapizm. A stanąć z Życiem twarzą w twarz? Nie, tego nie próbowałem. Jedna, wciąż ta sama koleina (a właściwie jej brak). Tylko forma się zmienia, ale czy to mi daje prawo?
         Świat marzeń, miłości spełnionej i niespełnionej, cyganerii upadłej (Absynt, mój drogi, to wymarłe miasto Ameryki Południowej, dziś już co innego kształtuje młode pokolenie). Był też Bóg, wynająłem go jako najlepszego przyjaciela, nałokietnik, nakolannik i suplement rodziny. Planowałem ożenić się, spłodzić dzieci zdrowe i szczęśliwe. Innym razem pracowałem ciężko, wspinałem się po szczeblach kariery z uporem maniaka. Stałem się też rozwiązły, jak wspaniałej kochance poddałem się żądzy wszetecznej, myśląc, że z nią aż do grobu. A także polityka, jej też oddałem duszę. Tym razem była to dusza kolegialna, wspólna, światła i naiwna za razem. Ostatnia była śmierć, a właściwie jej pragnienie. Plany spełzły na niczym z powodu wyrzutów sumienia. To typowe, tchórzliwe i odpowiedzialne jednocześnie.
         Dziś pora wszystkie ucieczki schować pod poduszkę, przenieść do sfery snów, ujawniać tylko w fazie REM. Tak trzeba, po prostu. Teraz chcę stanąć twarzą w twarz. Nic nie ukrywać, nie imać się Życia, nie toczyć walk niemądrych.
       Wybacz, że tak się uniosłem gdy powiedziałeś mi o przeszłości Twej żony, sam wiesz jak nie lubię "feudalistów". Szanuję jednak Twój wybór. Ba, nawet nie Twój, a Twego serca. Bardzo mi ciąży sposób naszego rozstania, mam nadzieję, że odpowiedź będzie przychylna mojej osobie, bo inaczej... Co za głupotą byłoby stracić przyjaźń przez podziały polityczne!

Pozdrawiam serdecznie
Stanisław Sapierowicz"