24 lip 2010

o modlitwach balkonowych.

modlę się do gwiazd co łaskoczą mnie w stopy. taki paradoks cowieczorny, gdy
stoję na balkonie z filiżanką ciepłej herbaty w dłoni. modlę się o wehikuł: czasu,
miejsca, skóry i osobowości. a potem rejestruję marzenia, zapisuję je w głowie
minuta po minucie, by potem odtwarzać je podczas jazdy spoconymi
pociągami, dusznymi autobusami, zakorkowanymi tramwajami. kot kręci się
po pokoju, próbuje wskoczyć na kolana, usilnie zwraca na siebie moją uwagę.
wzywa apelem przyziemnym.
późno już. za późno.

wstydzę się trywialności marzeń. tych łąk, prostoty parobkowej, żałośnie
ujętej, rodem z Ferdydurki. i Ciebie zawartego, przeplecionego tak
skomplikowanie gordyjskim węzłem. koloru oczu, który wyblakł i zmiękł.
braku porozumienia z ludźmi dalszymi, bliższymi. i kształtu piersi, które
niczyimi dłońmi nie rzeźbione obumierają stając się tkanką pozbawioną
jakichkolwiek cech.


cały świat stał się odległy jak obce galaktyki. zachód i wschód, zachód i
wschód, miarowy rytm uspokaja mnie, a ta elipsa bezpowrotnie wygięta -
-kiedyś przestanie uwierać tak bardzo jak dziś.
pięć gram popiołu, dopiję herbatę, branoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz